11 października 2006 08:01

Gulmit Tower

We wrześniu 2006 roku Jakub Hornowski i Tadeusz Mazeno Dzięgielewski zamierzali zdobyć dziewiczą turnię Gulmit Tower (5810 m n.p.m.), wznoszącą się w paśmie Batura Mustagh w Karakorum. Niestety, celu nie udało się zrealizować – do szczytu zabrakło im ok. 350 metrów.

– Seventy rupies.
– Eighty, last price!
– Seventy five or we don’t take it.
– No, eighty – this is last price.

Z ciężkim sercem płacimy po 4 złote za metr liny. Nic nie utargowaliśmy, a wykupiliśmy cały zapas statyka w Gilgit. Czyli w sumie 150 metrów. Do tego jeszcze 10 puszek z gazem, kilka haków, szabli śnieżnych, marną, ale tanią (10 dolców) puchówkę oraz dwie lokalne karimaty, też za półdarmo. Są tu tylko dwa sklepy ze szpejem i wiele w nich nie ma, to nie Skardu… Musimy jeszcze kupić garnki do kuchni do bazy, maszynkę do gotowania na naftę albo benzynę, paliwo do niej, no i żarcie na prawie trzy tygodnie.

I możemy jechać do Gulmit.


Pierwszy rzut oka na naszą górę po wjeździe do Gulmit – wieża jest opatulona chmurami. I tak ją najczęściej będziemy widzieć. Poniżej odstraszające, potrzaskane zerwy lodospadu schodzące z lodowca Bulkish Yaz. Pod nim bardzo stroma dolina. Naprawdę stroma.


Gulmit Tower o wschodzie słońca


Ibrahim, sirdar i kucharz w jednej osobie, formuje karawanę: wynajęliśmy czterech tragarzy. Wszyscy biorą na plecy po co najmniej 35 kilogramów, Ibra też niesie. Pomimo ciężaru przekraczającego dopuszczalne przepisami 25 kilogramów traktują nas "ulgowo", bo – primo – widzą, że sami też niesiemy niewiele mniej, a secundo – do tej doliny przez ostatnie 20 lat zajrzały dwie wyprawy i dwa trekkingi, a możliwość uczestniczenia w wyprawie na dziewiczy szczyt to dla nich nobilitacja.

Do bazy dochodzimy na drugi dzień rano, choć to cztery "stages" – etapy. Ibrahim zostaje, reszta, po wypłacie i premii za nadbagaż (50 rupii więcej za etap nie pieniądz, a działa) oraz umówieniu się na za około trzy tygodnie, schodzi.


Zakupiona w Gilgit kuchenka naftowa odmawia współpracy (zapalniczki zresztą też), więc dopóki Ibrahim nie przyniesie z dołu butli gazowej musimy korzystać z tego, co znajdziemy wokół obozowiska.


Pierwsze „chłopki” na lodospadzie

Po południu wybieramy się z Kubą w stronę lodospadu rzucić okiem, co nas czeka. Nie wygląda to zachęcająco – nie ma minuty, żeby nie leciał jakiś kamień, kwadransa – głaz, godziny – duży głaz, a i małe kamienice (tak, kamienice, to nie literówka) też się dwa, trzy razy dziennie zwalają z seraków w dół. Upał tylko zwiększa natężenie kanonady.


"Już był w ogródku, już witał się z gąską, gdy skok robiąc wpadł w beczkę wkopaną…" – pisał Adam Mickiewicz.

Jesteśmy prawie na samej górze lodospadu i beznadziejnie gapimy się w ciemną czeluść pod naszymi stopami. Co najmniej 50 m głębokości (tyle widać), co najmniej 30 m szerokości i tak od brzegu do brzegu lodospadu. Prawą stroną lodospadu pod skałami nie ma szans na przejście, chyba dla samobójców. Kamienie bombardują dosłownie każdy metr kwadratowy. Po lewej stronie szczelina zmienia się w złomowisko seraków. O skakaniu do beczki wkopanej nawet nie myślimy.


Z góry widać lepiej. Z grani powyżej bazy obserwujemy nasz "problem numer jeden" – popękaną niczym skóra starego Wachańczyka lodowa połać Bulkish Yaz. Pewne nadzieje daje przetrawersowanie lodospadu na lewą stronę i próba przejścia szczelinami brzeżnymi pod płytami skalnej, podobnej do Mnicha, turni po drugiej stronie. Jutro spróbujemy tamtędy.
I nieustannie słychać kanonadę.

Po południu wraca z dołu Ibra z 4-ma kilogramami gazu w butli i 30-ma pudełkami zapałek. Przynajmniej nie umrzemy z głodu.


"…dzisiaj będę pisał mało, bo mi zmarzły palce. Zresztą długopis też zamarza. Wszystko zamarza. W nocy zaczęło padać, najpierw deszcz, potem śnieg, potem deszcz ze śniegiem, potem znowu śnieg i tak w kółko."

Siedzimy w namiocie, mokniemy, czytamy i się nudzimy.

Acha, i latamy między kamienie. Dorwała nas jakaś francowata robala i mamy prysznic z tyłka. A było myć suszone morele?

Psycha siada.


I-ha-ha! Po trzech godzinach od wyjścia z bazy stoimy na lo-do-wcu!

Znaczy: w końcu, po czterech dniach, znaleźliśmy przejście przez lodospad! A raczej Ona znalazła, a my po jej śladach. Duża bestia, nie myślałem, że taka duża jest. Krok ma na pół metra co najmniej, łapkę większą niż ludzka dłoń. Panthera uncia. Po naszemu śnieżna pantera.


Kanonada nie ustaje, zwłaszcza, że znowu jest upał. Ale za to psycha jak się polepszyła!


Zostawiliśmy poręczówkę w najbardziej stromym i niebezpiecznym miejscu, a resztę statyków i pętle w depozycie na lodowcu. Przez seraki pod płytami Mnichowej Turni pod górę szliśmy na żywca. Więcej tego nie chcemy robić.


Rano pakujemy wszystkie graty potrzebne na akcję w górze – do 4 worów (małe na duże) weszło nam prawie wszystko to, co do samolotu, plus gaz i żarcie kupione w Gilgit, czyli po około 50 kedżi (jak fonetycznie z angielska określają kilogramy tubylcy) na głowę. A raczej na plecy. Luzik, mamy cały dzień.


Tutaj 4 dni szukaliśmy przejścia, tutaj targaliśmy po 50 „kedzi”


Znowu mamy depresję. Siedzimy w namiocie drugą dobę i drugą dobę zrzucamy z niego śnieg. Od przyjścia na lodowiec mieliśmy zaledwie parę godzin przerwy w opadach, wykorzystaliśmy to na wycieczkę na pobliską grań. Napadało już 20 cm. Zamiast kanonady teraz słychać lawiny. Wszystko mamy mokre. Czasem z nudów i żeby się rozgrzać wydeptujemy po okolicy ścieżki w śniegu. Albo opowiadam Kubie o Nepalu. Albo wspominamy naszych bliskich. Albo dokuczamy sobie pomysłami, co to byśmy nie zjedli. Kuba mnie dobija:

– Ruskie pierożki ze skwareczkami.

Acha, i znów latamy między kamienie. Jeśli zdążymy dolecieć…


Lodowiec – zaczyna sypac


– Trzeba stąd spieprzać, jest już pół metra. Jak tak dalej będzie walić tym śniegiem, to nas odetnie do wieczora i nie damy radę przez ten serak.

– No to spieprzajmy.


Ponad osiem godzin w dół przez kawałek, który na lekko przeszliśmy w trzy, a na ciężko (pod górę!) w sześć. Ponad osiem godzin, 50 kedżi plus pozostawione wcześniej liny, plus woda, którą nasiąknęło wszystko. Razem może jakieś 60, 65 kedżi…

Plecy siadają, kolana siadają, psycha siada.

W dodatku Ibra chyba zszedł na dół, bo go nie ma w bazie. Jego namiot zwalił się pod ciężarem śniegu.


W końcu wyszło słońce – mamy dzień suszenia, obżerania się, odpoczynku i fotografowania… szynszyli. Nic się nie boją, muszę się odsuwać, bo mi wchodzą w obiektyw.

Ibrahima dalej nie ma. Wywiesiliśmy polską flagę w widocznym punkcie na znak, że jesteśmy.
A nasza Wieża oczywiście w chmurach.



Kuba na stanowisku w dolnej cześci kuluaru

Spróbujemy jeszcze raz, tym razem całkiem na lekko. W końcu mamy jeszcze trzy dni. Żadnych namiotów, śpiworów, tylko szpej, trzy liofy, cztery zupki chińskie, jedna puszka gazu ("weźmy jedną dużą, będzie lżej niż dwie małe"), płachty i jedną lokalną karimatę. Na pół.



W kuluarze

Wstajemy o trzeciej. O piątej na lodospadzie wita nas słońce i fantastycznie oświetlona Gulmit Tower. O siódmej jesteśmy na lodowcu i słyszymy pierwsze lawiny. Koło ósmej zastanawiamy się, czy i którędy ładować się w kuluar.

– Czekamy do popołudnia aż będzie cień czy idziemy?
– Cień przy takim upale nic nie da. Popatrz, tutaj już chyba zeszło co miało zejść, może by tędy po lewej stronie tego stożka, samym skrajem tego, co wymiecione.

W tym momencie tymże lawiniskiem schodzi następna lawina. Na szczęście wymiata już chyba wszystko, co świeże i decydujemy się na ruchy. Byle szybko pod skalną ścianę jakieś 300 m wyżej.

Gdy wchodzimy na stożek lawinowy, by przekroczyć szczelinę brzeżną, środkiem kuluaru schodzi kolejna potężna masa śniegu. Dobrze, że nas tam nie ma…



Kuba na biwaku w 2/3 wysokości kuluaru

Gdzieś tam za siedmiotysięcznym Lupgur Sar po drugiej stronie KKH wstaje świt. Od wczorajszego wieczoru pół-siedzimy pół-wisimy w wykopanych w śniegu półeczkach na połówkach lokalnej karimaty asekurując się w kilku friendów w zalodzonych szczelinach, trzęsiemy się z zimna i próbujemy się rozgrzać letnią herbatą. Kuba dziabą obtłukuje z lodu puszkę z gazem i narzeka na przymrożone nogi. Mnie makabrycznie bolą plecy. Jakby banda krasnoludków waliła po nich młotkami.

Wczoraj urobiliśmy dwie trzecie kuluaru. Na dole wyglądał trochę łatwiej, w połowie zaczęło się przewężenie i zrobiło się trudno – miejscami przez strome progi lodowe lała się woda, lód był kiepski i nie było gdzie wkręcać i tak rzadkich śrub. Robiliśmy kuluar z lotną, dobre przeloty mieliśmy z jednej, czasem z dwóch śrub na całą długość liny. Gdzie niegdzie idąc bokiem kuluaru przy skale udało się wbić jedynkę albo wsadzić kostkę.

Pierwsze promienie słońca muskają nas ciepełkiem. W tym samym momencie spada nasza jedyna puszka z gazem.



Kończymy kuluar

Do południa skończyliśmy kuluar i ciekawie zaglądamy na drugą stronę przełęczy. Widać… nie, nie widać, bo wierzchołek jest w chmurach, ale gdzieś tam jest Rakaposhi. W dole lodowiec Gurpi, po prawej te skały to chyba Saruchit Sar, odchodzący na południe z grani olbrzymiego Ultar Sar.

– Tu wygląda łatwo, tam wyżej nad przełamaniem może być trudno.
– Zobaczymy, ile zrobimy do drugiej, potem zdecydujemy, czy łoimy dalej, czy zjeżdżamy.


Rzut oka na drugą stronę przełęczy. Troche wyżej zrobiliśmy wycof.

Kuba prowadzi. Po dwóch wyciągach nietrudnego terenu ponad przełęczą rezygnujemy. Kuba ma poodmrażane nogi, nie mamy gazu, ale głównie to ja jestem sakramencko zmęczony. Nie dam rady pociągnąć ani pół wyciągu więcej. Żrę śnieg, choć wiem, że to nic nie da. Krasnoludki nie próżnują – plecy coraz bardziej bolą jak cholera. Noszenie 50 kedżi tam i nazad dało mi w kość.

Wbijam dwa haki i zaczynamy zjeżdżać.


Wycof


– Mam jeszcze pół batona, masz kawałek.
– Suchy i twałdy – słychać niewyraźne mamrotanie. – Ale dobłe i to. Jedź. I nie zgub abakadełka.
– Przypiąłem na zakrętasie. Z Bogiem. Do zobaczenia na dole.

I tak aż do późnego wieczora. Przysypiamy na stanowiskach.


Widoki ze ściany


Zostało nam 200 metrów zejścia na lodospad. Pomaga nam księżyc.

Wypinam się w ostatniego zjazdu, ściągam linę i natychmiast… robię fikoła przez łeb. Wpadłem, a właściwie potknąłem się o szczelinę, na szczęście wąską i na stromym zboczu. Wystraszony o mnie Kuba kilka sekund później… również zalicza szczelinę. Resztę schodzimy ostrożniej.


– Dajmy sobie spokój z tym lodospadem dzisiaj, jest prawie północ, ledwo powłóczymy nogami, pozabijamy się na nim. Jeszcze jedną noc wytrzymamy na śniegu.
– Też mam dość, nie dałbym rady w tym stanie przejść tego, przynajmniej się prześpimy trochę.

Po kilku godzinach telepania się z zimna zrywamy się wraz z pierwszym brzaskiem.


Kuba na serakach lodospadu


Bo bazy dotarliśmy po pięciu godzinach. Na dzień dobry zjedliśmy po puszce ananasów i wypiliśmy po dwa litry wody.

Acha, i znowu lataliśmy między kamienie…


Wspomogli nas:

Dziękujemy bardzo wszystkim, a szczególnie dziękujemy naszym bliskim :).

Tadeusz Mazeno Dzięgielewski

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Plecy siadają, kolana siadają, psycha siada. [4]
    Mazeno, gratulacje. Franca poczeka. Za rok powtórka?

    11-10-2006
    Bolo76

    Gulmit [17]
    Piękna przygoda panowie Gratulacje za cel i odwagę! Następnym razem…

    11-10-2006
    Kuba Radziejowski

    gulmit - koszty [14]
    pytaja mnie niektorzy na priva o koszty, ale nie bede…

    12-10-2006
    mazeno

    Relacja zasługująca na komentarz [2]
    Jak w temacie. Fajne foty i styl relacji. Szkoda, że…

    16-10-2006
    przekorny