19 grudnia 2007 08:01

Wyprawa Elbrus 2007

Są takie miejsca, gdzie bardzo nas ciągnie, choć wiadomo, że nie będzie łatwo…

Kaukaski koloryt

Pechowo ukraiński pośrednik od biletów nie zdołał załatwić ich w wybranym przez nas terminie. Tymczasem nasi znajomi (Adrian, Aga i Artur) szczęśliwi posiadacze biletów, pakowali już plecki. Nasza ekipa, czyli ja (Zbyszek), Piotr i Wiktoria podjęliśmy ryzykowną decyzję, by przemknąć przez Ukrainę i Rosję samochodem. Citroen Piotrusia był przecież w niezłej kondycji i do tego to model combi. Postanowiliśmy, że to właśnie on dowiezie nas na wymarzony Kaukaz. Ludzie pukali się w głowę i pytali, ile mamy dolarów na łapówki. Rzeczywiście nie znaliśmy nikogo, kto by zrobił wcześniej coś podobnego. Wiadomo przecież, że Kaukaz nosi na sobie piętno wojny. Każdy naród z osobna walczy tam o swoją niezależność. To miejsce skazane na wojnę. Każdy jest tam uważny przez Rosjan za potencjalnego terrorystę. Ale w naszym przypadku chodziło raczej o odmienność, dlatego byliśmy na okrągło nękani kontrolami. Nie da się ukryć, że wyglądaliśmy egzotycznie na tle rozklekotanych Ład, popularnych w Rosji Żiguli i wypasionych BMW. Dyndające na ramionach policjantów kałasznikowy przypomniały nam stan wojenny.

Jechaliśmy trzy doby, poruszając się wyłącznie głównymi trasami, a mimo to na naszej drodze napotykaliśmy niewiele moteli. W miejscu, gdzie przyszło nam spędzić noc, tapeta pamiętała jeszcze czasy rewolucji. Padliśmy zmęczeni podróżą, kiedy nagle około pierwszej w nocy obudziło nas przeraźliwe walenie do drzwi. Nie otwieramy! Zarżną nas! – stwierdził przytomnie Pietja. Jednak walenie nie ustawało i w końcu nie mając szans na zaśnięcie zdecydowaliśmy się przywitać intruza. W drzwiach stała drobna właścicielka motelu, która przyszła po klucz do łazienki, którego nie oddaliśmy. Okazało się, że w całym motelu była jedna jedyna łazienka i jeden klucz, a turistow mnogo…

Pozytywnie zaskoczyła nas za to jakość dróg. Tylko raz nagle urwało trasę, ale to wina rzeki, która podmyła nawierzchnię podczas nawałnicy. W czasie, kiedy my meandrowaliśmy już po kaukaskich drogach republiki Kabardyjsko – Bałkarskiej trójka naszych znajomych dotarła tam koleją. Stali przed bramą urzędu pogranicznego w Piatigorsku, czekając na tzw. poplusk, czyli zezwolenia na poruszanie się w strefie przygranicznej. Spotkaliśmy się wreszcie w pełnym sześcioosobowym składzie na polu namiotowym Sakle w miejscowości Elbrus.


Cały zespół w optymistycznym i pełnym hartu ducha nastroju

Czułem się świetnie, bo najbardziej lubię te chwile, kiedy szczęśliwie po podróży spotykam znajomych tysiące kilometrów od domu. Dużo żartowaliśmy i śmialiśmy się tego wieczora. W barze próbowaliśmy pyszne chiczyny, czburjeki i szorpa (zupa) ze sztuką mięsa. Przy tym wszystko się odbywa na Kaukazie wolniej, nikt się nie śpieszy. Turyści, szczególnie ci ze wschodu nie są traktowani jak święte krowy. Niczego nie wyjmuje się z zamrażalnika i nie wrzuca po prostu do mikrofalówki tylko dlatego, że turysta się śpieszy. Wszystko robi się kompletnie od podstaw, dlatego oczekiwanie na jedzenie na polu namiotowym Sakle wymagało sporej wytrwałości. Ale zapewniam, że warto czekać na te specjały. Przy tym woda w prysznicu zawsze gorąca.

17.08.07 Czeget aklimatyzacja 3600 m n.p.m.

W płucach lekki ból. Zupełnie jak po zapaleniu oskrzeli. Ale ten ucisk trwa tylko chwilę. Na Czeget wjechaliśmy do połowy, resztę drogi na szczyt pokonaliśmy pieszo. Wspaniale patrzeć było na Elbrusowe szczyty, zarówno ten wschodni, jak i zachodni. Wysoko, daleko i zimno. Wiele stóp wygniotło w tym roku szeroki szlak, prowadzący na dach Europy. Ale niedługo dane nam było spoglądać na nasz cel, bo gęste chmury zazdrośnie skryły górę.


Aklimatyzacja pod Czegetem – za nami juz tylko Gruzja

18.08.07 Boczki 3750 m n.p.m.

Przed wjazdem kolejką Azau (2356 m n.p.m.) w wiosce Tereskoł zrobiliśmy sobie zdjęcie grupowe, na które lubię sobie teraz patrzeć. To był ostatni moment przed właściwą aklimatyzacją. Wszyscy uśmiechnięci, najedzeni i wypoczęci. Pełni nadziei, że dopisze pogoda i siły.

Kiedy czekaliśmy na wagonik kolejki, zobaczyliśmy ludzi wracających z Elbrusa. Z wagonika wysiadła dziewczyna, której twarz wyglądała jak jedna wielka rana. Jedynym zdrowym miejscem na jej twarzy było miejsce po goglach, które najprawdopodobniej miała na sobie podczas ataku na szczyt. Reszta „wspinaczy” też nie wyglądała na zadowolonych. Wyglądało na to, że góra ich sponiewierała.

Kolejką dojechaliśmy do stacji pośredniej Stary Krygozor (2920 m n.p.m.), gdzie przebraliśmy się w ciepłe ubrania. Zrzuciliśmy bawełnę i od stóp do głów uzbroiliśmy się w syntetyki. Kolejną stacją był MIR (3470 m n.p.m.).


Coś mi to przypomina – nasz Gubałówka 30 lat wcześniej


W oddali Urzba – Wiedźma, raj dla wspinaczy

Po wysiadce ruszyliśmy piechotą do bazy Garabasi, popularnie nazywanej Boczki (3750 m n.p.m.). Noc mieliśmy spędzić w metalowym kontenerze. Reszta odważnie ulokowała się w namiotach. Turyści opowiadają, że te metalowe gigantyczne puszki w kształcie beczek to pojemniki po paliwie rakietowym. Nie wiem, czy to prawda czy tylko turystyczna legenda. Wszędzie wokół piętrzyły się jakieś metalowe konstrukcje, słupy i śmiecie, które wręcz oblepiały stację. Takie są niestety uroki cywilizacji, którą i my przytargaliśmy w swoich plecakach.


Kontenery służące za schronisko nad Mirem

Obok nas nocowała para Polaków. Atakujemy drugi raz. Parę lat termu zabłądziliśmy w zadymce i nie dotarliśmy nawet do siodła – wyjaśnił mężczyzna, który z nadzieją śledził prognozy pogody. Siodło to miejsce, z którego jest blisko do zachodniego i wschodniego szczytu. Jednak to właśnie stamtąd wiele osób zawraca. Wiedziałem, że tylko pogoda może nas powstrzymać. To siła, której nie mogliśmy lekceważyć. Jestem totalnym optymistą i nigdy nie biorę pod uwagę porażki. Podobnie jak Piotrek. W tym rozumiemy się bez słów i pewnie dlatego tak się zaprzyjaźniliśmy. Nie znaczy to, że ślepo ryzykuję. Ale kiedy wiem, że będzie trudno zamiast jednego bochenka chleba biorę po prostu dwa! Zawsze jest jakiś plan B. Rok wcześniej byliśmy na Kilimandżaro i widzieliśmy, jak uczestnicy wycieczek komercyjnych schodzili ze łzami w oczach. Mieli mało pokory do gór. No cóż bywa tak, że góra cię nie chce. Pieniądze i inteligentne cuchy to nie wszystko, natura potrafi powiedzieć stanowczo NIE.

Lodowiec, na którym spaliśmy, przecinały małe strumyki. Temperatura była naprawdę niska. Zaszło słońce, a bez niego robiło się szaro i trzeba było zaraz iść do śpiwora, by nie tracić energii na walkę z zimnem. Zaczął padać deszcz, który z czasem zamienił się w mały tnący mrozem grado – śnieżek. Ale mino chłodu spaliśmy dobrze.

Priut 11  19.08.07 4200 m n.p.m.

O poranku kawa, śniadanie instant i pakowanie manatków. Wyruszyliśmy w drogę do Priut 11, która trwała blisko dwie godziny. Lampa była wyjątkowa, dlatego smarowaliśmy się karnie kremami z najwyższym filtrem, jaki udało nam się kupić. Z nosów nawet na chwilę nie ściągaliśmy okularów.


Dla takich widoków podjąć każdy wysiłek – droga do Priuta

Nasi znajomi zajęli urocze miejsce pośrodku ruin starego schroniska. Podobno spalili je przez przypadek turyści z Czech, a według niektórych Polacy. Jak było naprawdę, tego nikt nie wie.


Spalone schronisko Priut daje minimalną osłonę od wiatru

My poszliśmy nieco dalej w stronę skał.


Iść, ciągle iść w stronę słońca…

Krzątanina, jedzenie, picie i przygotowania do spaceru aklimatyzacyjnego zajęły nam trochę czasu. Wyruszyliśmy do Skał Pastuchowa na wysokości 4690 m n.p.m.

Z trawersu schodził właśnie jakiś Ukrainiec. Był tak wycieńczony, że nie mogliśmy nawiązać z nim kontaktu. Nie wiem, czy udało mu się wejść. Napoiliśmy go herbatą. Kiedy poczuł się odrobinę lepiej ruszył w swoją drogę do ciepłego śpiwora, do Priut 11. Potem zatrzymał się przy nas Amerykanin. Opowiadał, że był na Evereście, ale pogoda nie pozwoliła mu wejść na sam szczyt. My tymczasem sunęliśmy powoli w stronę Skał Pastuchowa na wysokości 4600 m n.p.m., by nauczyć się chodzić, oddychać na wysokości i nie dać się tak łatwo pokonać.


Aklimatyzacja powyżej Skał Pastuchowa

Zadyszka lekko dawała się już we znaki, pojawił się też ból głowy. Dziewczyny w takich sytuacjach wygrywają. Nie było po nich widać objawów choroby wysokościowej. Woda pozbawiona mikroelementów jest tak jałowa, że nie można nią szybko zaspokoić pragnienia. Tego wieczora nadeszły niepokojące sms-y zapowiadające pogorszenie pogody. Dlatego postanowiliśmy skreślić z planu aklimatyzacyjnego jeden dzień i zaatakować Elbrus wcześniej. Całą noc sypało, a namiot stawał się przez coraz mniejszy. Co jakiś czas musieliśmy otrząsać ściany naszego „domku”, by mieć trochę miejsca na przewrócenie się na drugi bok.

20.08.07 Dzień Ataku Szczytowego

Wygrzebaliśmy się o godzinie 2.00. Na śniadanie jakaś papcia śniadaniowa i kawa. Wokół tłum, zgiełk i szczękanie raków. Pogoda świetna, dlatego rozsypaliśmy się po trawersie i każdy swoim tempem zmierzał na swój szczyt. Była zadyszka, zmęczenie i w nagrodę piękny wschód słońca. Zobaczyliśmy, jak na lodowcu Tereskoł odbija się szczyt Elbrusa, który oświetliło z jednej strony słońce. Niektórzy z nas nawet ucinali sobie małe drzemki, a sny podobno były bardzo kolorowe. Każdy inaczej znosił tą nienaturalną dla organizmu sytuację. Dziewczyny jadły chałwę i batoniki, my tylko piliśmy.

Mieliśmy niesamowitego farta z pogodą. Pozostałe ekipy musiały czekać tydzień na jej poprawę. Tymczasem my wszystko z marszu. 30 kroków i postój, wyregulowanie oddechu, a potem znowu 30 i tak w nieskończoność. 


Długo oczekiwany wschód słońca podczas ataku szczytowego


Mały odpoczynek – ile ich jeszcze będzie?


Za zakrętem siodło między dwoma wierzchołkami

Po trawersie wędrowali również Amerykanie, Holendrzy, Niemcy, Rosjanie, Ukraińcy
i Bóg wie jeszcze, jakie nacje. Wszyscy z nadzieją na zdobycie Elbrusa.


Niemiecka ekipa jeszcze w cieniu wschodniego wierzchołka


Piękno i prostota – wsch. szczyt jest mniejszy od zach. o 30 m

Na przełęczy widać, że to ostatnie podejście. Jest ostre i wymaga włączenia ostatnich sił. I mimo, że jest tak trudno, wszystko widać jak na dłoni. Tylko dwa zakręty, pole śnieżne i ten upragniony szczyt.


Nareszcie szczyt! Kopczyk upamiętaniający ofiary Elbrusa


Szkoda, że to juz koniec

Każdy z nas inaczej przeżywa tą wymarzoną dla siebie chwilę. 

Dla mnie to czysta euforia i strzał endorfiny prosto do mózgu. Miejsce, gdzie śnieg, mróz i wiatry przegrywają z bezkresnym błękitem nieba i słońcem jak gigantyczna pomarańcza. Wiadomo, że nie zawsze jest tak sielankowo, ale dla tej jednej, jedynej chwili warto podjąć wyzwanie. Uzmysłowiłem sobie, że dobra atmosfera w zespole jest cholernie ważna. Nie można się żreć, bo kiedy pogoda daje ci w kość, może być naprawdę bardzo trudno i zła atmosfera może zniszczyć całą radość. Może nawet doprowadzić do tragedii. Mam nadzieję, że będzie jeszcze wiele wspólnych wypraw. Bo są jeszcze takie miejsca, gdzie bardzo nas ciągnie, choć wiadomo, że nie będzie łatwo.


Niczym w Indiach, święte krowy robią, co chcą – droga powrotna

Powiadają, że „od gór lepsze mogą być tylko góry”. Niech ta myśl przyświeca każdemu z nas, kiedy spotkamy się poza horyzontem…

Zdjęcia: Wiktoria Kosobudzka, Piotr Bujalski, Zbyszek Bąk

Agnieszka Domańska, Zbyszek Bąk

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum