7 maja 2009 10:23

Sardynia wielowyciągowo: Konrad Ociepka i Marcin Wszołek

Od Redakcji: Wspinaczka na Mezzogiorno di fuoco i Hotel Supramonte to niezwykłe wydarzenie w naszym sportowym-wielowyciągowym wspinaniu. Jeszcze żaden polski zespół nie wspiął się na tak uznane i trudne technicznie drogi. Marcinowi i Konradowi należą się wielkie brawa za ambitny wybór celów i, co najważniejsze, ich błyskotliwą realizację!

————————–

Idea wspinania się po drogach wielowyciągowych pojawiła się w nas już dawno, dojrzewała powoli między realizacją na drogach sportowych a startami w zawodach, by w końcu urzeczywistnić się w zeszłym roku podczas pierwszych wspinaczek tatrzańskich. Plan wyjazdu na Sardynię zrodził się spontanicznie, ale z konieczności, która nie mogła dłużej czekać. Chcieliśmy się wspiąć na coś długiego, trudnego, pięknego i najlepiej natychmiast.

Większość miejsc w Europie, w których znajdują się takie drogi, nadaje się raczej na okres późnoletni, niż wczesnowiosenny, więc aby zrealizować nasz plan musieliśmy znaleźć drogę o charakterze bardziej skałkowym niż górskim. „A może by tak Sardynia? Ten Hotel Supramonte?”. Przejrzeliśmy kilka zdjęć przedstawiających piękną, pomarańczową i wywieszoną skałę, przeczytaliśmy mało solidną informację w stylu: „na Sardynii można wspinać się przez cały rok” oraz „w kwietniu pada dużo mniej niż w zimie” i nie pytając nikogo o opinię kupiliśmy bilety. W chwilę spędzoną przy komputerze zaplanowaliśmy 20-dniowy wyjazd.

Oczywiście już wkrótce w środowisku pojawiły się pesymistyczne zdania na temat planowanego przez nas przedsięwzięcia: „Bez samochodu na Sardynię? To chyba jeden tydzień z trzech na dotarcie pod drogę” lub „w kwietniu na Hotel? Może być mokro, wtedy lubi popadać, a droga jest w wąwozie.” Oddając sprawiedliwość autorom powyższych opinii, muszę powiedzieć, że te przewidywania po części się sprawdziły, ale na szczęście bardzo odbiegały od swojej skrajnej postaci. Później znalazłem więcej tego typu niepokojących informacji w internecie, głównie dotyczących pogody i trudności w schnięciu drogi, ale bilety były już kupione, pozostawało więc zachować początkowy optymizm.

Mezzogiorno di Fuoco

Na wiadomość o istnieniu tej drogi natknąłem się przez przypadek podczas poszukiwania informacji o Hotelu Supramonte. Mauro Bubu Bole umieścił jej wyczerpujący opis na swojej stronie internetowej. Twierdzi, że jest nawet piękniejsza od Hotelu, ale także łatwiejsza i o 130 metrów krótsza. Pomyśleliśmy, że może będzie to lepszy cel na pierwszy wypad na długą drogę na west. Nasze doświadczenie opierało się wtedy jedynie na dwóch drogach poprowadzonych wspólnie na Mnichu: American Beauty i Drodze Sadusia.

O 8 rano wylądowaliśmy w Cagliari, a już o zmroku przygotowywaliśmy się do spania pod skalnymi okapami, 20 min. od zejścia z drogi. Pierwsza mroczna przepowiednia się nie sprawdziła, ale przyjęła odmienną postać. Brak samochodu spowodował ogromne straty czasu (w porównaniu do potencjalnych, z samochodem) na transporty zapasów jedzenia oraz wody na miejsca biwaków.

Mezzogiorno di fuoco znajduje się na prawie 400-metrowej ścianie Punta Giradili, która wyrasta z przepięknej i malowniczej zatoki.


Punta Giradili (fot. Marcin Wszołek)

Przez jej środek, filarem biegnie słynny w rejonie Wolfgang Gullich (7a max, 6c obl., 350 m). Droga jest bardzo dobrze ubezpieczona i to właśnie ją wybraliśmy na rozwspin. Niestety czwórka Niemców rozpoczęła dzień trochę wcześniej i wbiła się w drogę przed nami. Nie myśląc za długo, a co gorsza nie wczytując się w przewodnik, wybraliśmy biegnącą obok Angelo Blu (7b max, 6c obl., 350 m).


Konrad na Angelo Blu (fot. Marcin Wszołek)

Już odnalezienie pierwszego spita zabrało nam dużo czasu, a cała wspinaczka zakończyła się na czwartym wyciągu. Miała to być droga na przyjemny, pierwszy w tym roku rozwspin w skale, a wymagała obwiązywania drzew i zębów skalnych pętlami oraz pokonywania naprawdę dużych run-outów (później już takich nie spotkaliśmy). Dotarliśmy do wyciągu 7a, gdzie po kolejnym kładącym się zaciątku wystawała goła śruba bez płytki. W okolicy nie było żadnego drzewa, czy przelotki, a następny spit znajdował się w bliżej nieokreślonej przestrzeni. Skapitulowaliśmy. Na ziemi, lekko zbici z tropu okryliśmy twarze głupimi uśmiechami.


Marcin na Angelo Blu (fot. Konrad Ociepka)

Następny dzień to zakupy, które zajmują nam około trzech godzin i po południu wbijamy się już we właściwy cel. Drogi nie ma w naszym starym przewodniku, ale pokonuje bardzo charakterystyczną i imponującą linię, której nie da się pomylić.


Po prawej jaskinia, z której startuje droga „Angelo Blu” (fot. arch. Konrad Ociepka)

Dwa pierwsze wyciągi (7a+, 8b) biegną przez wywieszającą się coraz bardziej jaskinię i tylko te dwa udaje nam się pierwszego dnia przehaczyć. Jesteśmy zachwyceni pięknem westowego wspinania po kaloryferach, które z łatwością przysłania nieprzyjemne wrażenia z Angelo Blu.


Pod „Mezzogiorno di fuoco” (fot. Marcin Wszołek)

Następnego dnia kończy nam się woda (nie wiedzieliśmy jeszcze, że trzeba będzie chodzić po nią do Baunei – pobliskiej wioski) i znowu późno wbijamy się w ścianę.


Widok na Baunei (fot. Marcin Wszołek)

Udaje nam się zrobić tylko jeden wyciąg więcej (6c). Następnie rest i kolejnego dnia robimy w ciągu cztery wyciągi (Mar 8b i 8a/a+, ja 7a+ i 6c) i przehaczam piąty (7c+). Później przyszło załamanie pogody i przymusowe dwa dni restu, które osobno stanowią materiał na ze dwie całkiem przyjemne anegdotki. Po przygodach wracamy po raz czwarty w ścianę. Ja wbijam się pierwszy na 7a+, Marcin robi najtrudniejszy wyciąg (8b), ja robię 6c po wampirach w połogu, Mar do mnie dochodzi i tam się przewiązujemy, bo nalegam, że chciałbym zrobić jeden z trudnych wyciągów (8a/a+). Widzimy, że ze trzy duże chwyty pod rząd są totalnie mokre, zaraz po cruxie drogi, ale nie zmienia to trudności, zwiększa jedynie determinację. Droga puszcza, a Mar przechodzi następny wyciąg (7c+) flashem. Kolejny wyciąg to 15-metrowe 7c, na którym spędzam chwilę, żeby znaleźć dobry patent wymijający mokry kaloryfer i w kolejnej próbie jestem przy łańcuchu. Wyjście na szczyt po krawądkowym 7a+ z końcowym okapikiem należy do Mara. Jesteśmy zadowoleni i lżejsi o pewien bagaż psychiczny, który wiąże się z czekaniem na realizację projektu.


Za nami ściany Punta Argenas (fot. Marcin Wszołek)

Hotel Supramonte

Pozostały nam niecałe dwa tygodnie. Czekamy jeszcze jeden dzień w Baunei na otwarcie sklepów, po czym do wieczora następnego dnia na autobus i już po zmroku docieramy na początek zejścia do wąwozu Gorropu (Mezzogiorno di fuoco i Hotel Supramonte są oddalone od siebie o ponad 20 kilometrów). Rozbijamy namiot przy źródełku, skąd mamy ponad godzinę zejścia pod drogę. Z samego rana pakujemy bet i wychodzimy na spotkanie niewiadomej. Dochodzimy na początek wąwozu, skąd czeka nas jeszcze jakieś 10 min. skakania po kamieniach między niemieckimi turystami i możemy zobaczyć imponującą, wyrastającą z samego dna gardła Gorropu ścianę, która wywiesza się 400 m w górę.


Ściana Gorropu (fot. arch. Konrad Ociepka)

Jest piękna, zapiera dech w piersiach i przynosi uśmiech na twarzy tym, którzy mają się na niej wspinać. W naszym wypadku zachwyt szybko ustępuje miejsca zwątpieniu, bo ściana wygląda na bardzo mokrą, a kaloryfery przypominają gigantyczne prysznice. Po kilku kolejnych krokach okazuje się, że dojście pod samą ścianę jest niemożliwe, dostępu broni oczko wodne długości kilkudziesięciu metrów i głębokości przekraczającej wzrost człowieka. Szukamy innej możliwości dostępu, ale szybko orientujemy się, że takiej nie ma, z obydwu stron naszego celu bronią skały. Postanawiam przepłynąć lodowatą wodę i przynajmniej zobaczyć początek drogi. Wracam przemarznięty, ale z informacją, że widziałem Hotel i że dwa pierwsze wyciągi wyglądają na suche.


Mar, widziałem „Hotel”! (fot. Marcin Wszołek)

Postanawiamy wyjść z wąwozu na słońce i tam zebrać myśli. Jakieś dwadzieścia minut nie odzywamy się do siebie. Siedząc w zadumie, każdy z osobna zastanawia się nad możliwościami dalszego działania. W tym momencie byliśmy bardzo bliscy rezygnacji. Ściana mokra, a dojście pod nią suchą nogą wydaje się niemożliwe.


Ściany Gorropu (fot. Marcin Wszołek)

„To może zbieramy się na czill-out do jakiegoś sportowego rejoniku?” – pyta Mar. Znowu mijają długie minuty ciszy. Następne pytanie jest już zgoła inne: „Wyglądało, że pierwsze wyciągi są suche?”. „Tak” – odpowiadam. „A myślisz, że z drugiej strony da się wycofać z tej ściany po prawej?” – analizuje Mar. „Półeczki tam schodzą, wygląda na lajt” – odpieram.

Postanawiamy spróbować. Jest godzina 15, sądzimy, że wspięcie się na żywca szarą płytką, zejście po drugiej stronie i rozłożenie pod ścianą zajmie nam godzinę. Robimy to i o 16 wbijamy się w drogę. Udaje nam się przehaczyć 3 wyciągi (7b+, 7c+ i 8b), na których jedynie kilka nieznaczących chwytów jest mokrych. Najtrudniejszy wyciąg przypada tym razem mnie. Chwyty są zaznaczone, a stopnie czarniuteńkie od gumy. Żadnego miejsca nie próbuję dwa razy, puszczają od pierwszej wstawki. Zjeżdżamy pełni optymizmu – można dotrzeć pod drogę i można się po niej wspinać, niczego więcej nie potrzebujemy


Na pierwszym wyciągu „Hotelu Supramonte” (fot. Marcin Wszołek)

Wycofujemy się spod drogi w inny sposób, bo schodzenie wcześniej pokonaną ścianką mogłoby być niebezpieczne. Mar znajduje spita na półce po drugiej stronie bajorka i przewiduje, że zrzucona lina wyląduje w miejscu, gdzie wody sięga po kolana. Wiążemy linę na sztywno, by następnego dnia po niej wymałpować i Mar zjeżdża. Po chwili słyszę plusk i bardzo przyśpieszony oddech, a Marcin wychodzi na brzeg całkowicie mokry. Ja ciągle mam w pamięci temperaturę wody, jest już zmrok i nie uśmiecha mi się ponowna kąpiel. Na szczęście Mar odciąga linę i przywiązuje ją do kamienia w ten sposób, że zanurzam się tylko do wysokości łydek. Jestem mu ogromnie wdzięczny. Z tego miejsca czeka nas jeszcze 2 godz. podejścia do „domu”. Gdy docieramy na miejsce, jesteśmy wypruci, ale szczęśliwi na tyle, że wywrócony do góry nogami namiot i walające się wszędzie śmieci nawet nas nie denerwują. Możemy się nawet przyznać, że braliśmy taką możliwość pod uwagę obserwując stadka świń kręcących się po okolicy, ale zlekceważyliśmy zagrożenie chwaląc mocno wbite śledzie i wytrzymałość materiału.


Stado świń nad Gorropu (fot. arch. Konrad Ociepka)

Śledzie walały się teraz dookoła, a namiotowi przybyły dwa wejścia, jedno bardzo funkcjonalne, bo bez konieczności używania zamka, a drugie trochę mniej, bo w podłodze. Całe nasze zapasy zostały zjedzone: jajka razem ze skorupkami, warzywa, ciastka, makaron, słynny sardyński chleb „pan de carasau” oraz wszystko to, co było w kartonach. Prawdziwa uczta. Na szczęście ostała się jedna paczka makaronu, którą świnie zdołały otworzyć, ale chyba nie miały już na nią ochoty, serek gorgonzola, tuńczyki w puszkach oraz dwulitrowa butelka cała uwalana w błocie, której spragnionym świniom mimo najcięższych prób nie udało się otworzyć. Mieliśmy kolację i czekała na nas piękna droga. Czuliśmy sie szczęśliwi.


Uczta świń (fot. arch. Konrad Ociepka)


Nasza uczta (fot. Marcin Wszołek)

Kolejne cztery dni były pod względem logistycznym proste. Pamiętam, że trochę padało, ale ani razu na tyle mocno, żebyśmy zaczęli się tym przejmować. Uzupełnienie zapasów i odpoczynek.


Teraz nam nie zjedzą (fot. Konrad Ociepka)

Następnego dnia wstajemy już o 7.30 i wbijamy się w drogę o przyzwoitej godzinie. Oczko wodne jest już mniejsze. Niosąc plecaki nad głową szybko dostajemy się pod ścianę. Udaje nam się przehaczyć osiem wyciągów i zaczynamy zjeżdżać. Do końca pozostały trzy (7b, 7b i 6b+), które planujemy zrobić OS. Pod ścianą stajemy po zmroku, a w bajorku wody jest już po kostki. Tym razem podejście daje się jeszcze bardziej we znaki. Następny dzień to jedzenie, spanie i szachy. Wstajemy o 7 rano, żeby mieć trochę więcej czasu i wyruszamy sprężeni. Suchą nogą docieramy pod ścianę, rozwijamy bet, lekki stresik przyspiesza bicie serca i ruszamy.


Znowu pod drogą (fot. Marcin Wszołek)

Ja robię pierwszy wyciąg (7b+), Marcin prowadzi drugi (7c+), teraz ja wbijam się w trzeci (8b) i po wytrzymałościowej walce docieram do łańcucha. Czwarty (8a+) należy do Mara, który robi go lekko zgrzany z jednym nerwowym ruchem pod samym zjazdem. Wszystko idzie jak należy. Przede mną piąty, boulderowy wyciąg (w starym przewodniku 8b, na wspinaniu pojawia się info o 7c+?!, ja myślę, że co najmniej 8a), który najpierw obwieszam i w drugiej próbie puszcza. Ten wyciąg to najbrzydszy odcinek całej drogi. Widać, że autorzy mieli nie lada problem z odnalezieniem możliwości przejścia – spity wystają z lewej strony, wprost nad głową oraz na trawersie w prawo, gdzie w końcu poprowadzili wyciąg. Niestety braki w rzeźbie (nie wiem, czy wystarczające) zmusiły ich do wykucia dwóch dziur (trójki i dwójki) oraz poprawienia dwóch krawądek. Kiedy ma się za sobą tyle metrów pięknego i naturalnego wspinania, to te ślady ingerencji człowieka pozostawiają pewien niesmak. Muszę jednak zaznaczyć, że niejednokrotnie wspinałem sie po kutych drogach i abstrahując od pochodzenia chwytów ruchy są tam trudne i wymagające siłowo, a ich zrobienie przynosi satysfakcję. Od tego momentu nie mamy wątpliwości, że jesteśmy blisko sukcesu, mimo że znajdujemy się dopiero w połowie drogi.

Mar robi szósty wyciąg (7c), ja siódmy (7a+), z tego miejsca widać słynny punkt biwakowy, czyli Hotel. Następny wyciąg to techniczne 7b+ z okapikiem na końcu i robi go Mar. Tutaj już byliśmy. Teraz dwa techniczne wyciągi 7b, które robimy OS i wyjściowe 6b+, którym dochodzę do ostatniego łańcucha już w lekkiej mżawce. Tutaj podajemy sobie rękę i zaczynamy zjazdy, najbardziej stresującą rzecz przy całym wspinaniu. Pada już mocniej. Techniczne, pionowe wyciągi 7b z wyjściami z okapów są już całkiem mokre. Dociera do nas, ile mieliśmy szczęścia – gdyby ktoś spadł ze swojej drogi, przejście całości mogłoby okazać się niemożliwe. Od jednej próby zależało powodzenie całej wspinaczki.


Wywieszony zjazd (fot. Marcin Wszołek)

W połowie zjazdów jest już ciemno. Jesteśmy bardzo skupieni i zachowujemy daleko posuniętą ostrożność na każdym etapie zjazdu. Mar zjeżdża jako pierwszy, energicznie odbijając się od ściany i przepinając linę przez ekspresy. Przy każdym z siedmiu zjazdów modlimy się po cichu, żeby tylko lina się gdzieś nie zahaczyła, co miało miejsce na Mezzogiorno di Fuoco. Na szczęście Hotel jest pod tym względem „komfortowy” i zjeżdżamy cali i zdrowi.


Stanowisko po trzecim wyciągu (fot. Konrad Ociepka)

Partnerstwo w ścianie, partnerstwo w szamie (fot. arch. Konrad Ociepka)

Na ostatnie, niecałe dwa dni wspinaczkowe pojechaliśmy do sportowej groty, która znajduje się w drodze z Baunei do Cagliari. W okolicy, po bardzo intensywnych opadach deszczu wezbrały rzeki i dostęp do jaskini był utrudniony. W tym miejscu spotkała nas jedyna w swoim rodzaju historia, gdy policja szukała razem z nami i starszym panem, z którym jechaliśmy w samochodzie, dogodnej drogi dostania się do groty. Rodzaj lokalnego problemu, z którego ci życzliwi ludzie musieli znaleźć wyjście. Zrobiliśmy kilka dróg do 8a+, raczej odpoczywając, niż napinając się na trudne przejścia.


Zawracamy, zalane (fot. arch. Konrad Ociepka)

Grotka (fot. arch. Konrad Ociepka)

W górnej części groty (fot. Konrad Ociepka)

Jeśli chodzi o Sardynię, to zakochaliśmy się w tym miejscu. W pięknie jej górskiego krajobrazu, w jej otwartych i życzliwych mieszkańcach oraz w skałach, szczególnie tych, które dopiero czekają na eksplorację.               


Brzydki żul (fot. Marcin Wszołek)

Kolejny brzydki żul (fot. Konrad Ociepka)

Konrad Ociepka




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Szacun [17]
    w końcu coś się ruszyło w kierunku bigwalla

    7-05-2009
    rumburak