27 września 2010 11:39

End of Silence – szczegóły przejścia. Konrad Ociepka i Marcin Wszołek

23 sierpnia br. Marcin Wszołek ((Fumar, AMC, Beal, Petzl, wspinanie.pl) i Konrad Ociepka (KS Korona) poprowadzili słynną End of Silence 8b+ (350 m, 11 wyciągów), wytyczoną w 1990 roku przez braci Huberów na ścianie Feuerhöndl (Alpy Berchtesgadeńskie). Poniżej barwna historia przejścia opowiedziana przez Konrada.


Widok na ścianę Feuerhöndl (fot. Maciek Dziedzic)

***

Żeby dotrzeć pod Feuerhöndl wystarczyło znaleźć ścieżkę, którą przed nami przeszły setki osób. Nie planowaliśmy przedzierać się przez las, nie wzięliśmy ze sobą maczety do wycinania ścieżek, a liny leżały na dnie plecaka. „To będzie tutaj” – zarządził kierownik wyprawy, wskazując na szutrową drogę.


Planowanie (fot. Konrad Ociepka)

Pierwszy problem napotkaliśmy w miejscu, gdzie szutrowa droga dochodzi do ogrodzenia straszącego tablicą najeżoną wykrzyknikami i słowami w języku niemieckim. Za ogrodzeniem znajduje się zakratowany tunel przechodzący na drugą stronę niewielkiego wzniesienia. Tym razem inny z kierowników wyprawy (a było ich czterech) poczuł się w obowiązku wykazać inicjatywę i wspiął się na owe wzniesienie. Porozglądał się chwilę, westchnął i zakomunikował reszcie zespołu, że „da się iść”. Jako, że poziom entuzjazmu w zespole był wysoki, informacja „da się iść” wystarczyła do tego, żeby trzech gości z uśmiechem na ustach zaczęło podchodzić po osuwającym się zboczu. Ponieważ jestem wszechwiedzącym narratorem, a do tego fanem kina, to wyobrażam sobie ujęcie z góry, w którym na mocnym zbliżeniu widać czterech wspinaczy rozpoczynających podejście. Kamera zaczyna oddalać się pionowo w górę (jakby przymocowana do balonu) i w coraz większej perspektywie widać, gdzie zmierzają napaleni, lecz głupi alpiniści, a gdzie znajduje się wygodna ścieżka prowadząca pod ścianę. Kilka godzin przedzieraliśmy się przez bardzo stromy, porośnięty gęstymi krzakami las. Maciek (przyp. red. Maciek Dziedzic) ciągle powtarzał, że nie ma to porównania z Wenezuelą i demonstrował nam, jak wygląda Borek wycinający las maczetą. Podziw dla chłopaków wzrósł, ale w żaden sposób nie ułatwił nam podejścia.

Jak to zwykle bywa, w pewnym momencie zaczęło się ściemniać, tymczasem przed sobą mieliśmy kruchą ściankę, a próba jej obejścia skończyła się fiaskiem. Rozbiliśmy namioty na bardzo pochyłym terenie i weszliśmy w przemoczonych ubraniach do śpiworów, żeby wyschły podczas snu. Marcin bredził mi coś jeszcze przed zaśnięciem, że jeżeli nie uda się ominąć tej ścianki drugą stroną, to podejdziemy do krawędzi wąwozu, zjedziemy z drzewa na dno i wespniemy się na własnej na jego przeciwległą ścianę.

Nasz krótki sen przerwał o godzinie 6:30 Maciek, który ma bardzo przykrą poranną przypadłość. Polega ona na tym, że jeżeli Maciek zaraz po przebudzeniu zobaczy bezchmurne niebo, to ogarnia go trudny do opanowania napad radości. Zaczyna wykrzykiwać: „Warun! Waaaruuuun!!!”, jakby to miał być ostatni dzień wspinaczkowy w jego życiu albo jakby znośna pogoda była bardzo rzadkim zjawiskiem na tej planecie. Po tym niepokojącym poranku (kiedy myślałem, że to niemieccy żołnierze) czekały nas jeszcze dwie godziny podejścia. Na szczęście udało nam się ominąć kruchą ściankę drugą stroną i ambitny plan zjazdu do kanionu pozostał w sferze alternatywy. Co mnie zdziwiło, a nawet trochę zaniepokoiło, to fakt, że Marcin wydawał się szczerze zawiedziony.


Hotel pod ścianą, godz. 6.30 (fot. Konrad Ociepka)

Podejście nie skończyło się w momencie dotarcia do podnóża ściany. Musieliśmy jeszcze podejść po poręczówkach w kruchym i trawiastym terenie. Jeden statyk, jeden dynamik, dwie przepinki i dopiero wtedy montuję się w pierwszym stanowisku. Przed nami kawał pionowej płyty i po raz pierwszy postawione pytanie, kto pierwszy wbija się w drogę? Po raz pierwszy? Przecież zawsze analizujemy topo, zastanawiamy się, gdzie będzie trudno, a gdzie przyjemnie: „Popatrz, tutaj żółty fragment skały za 7c+, będzie westowy wspin.”, albo: „Oj, tutaj kluczy wyciąg w lewo i w prawo po połogim, ale będzie jazda.” Ale te rozważania pozostają w formie bezosobowej, nie mówimy konkretnie, kogo ta „jazda” spotka. To gdzie zapada decyzja? Jestem wpięty do pierwszego stanowiska, Marcin podchodzi do mnie po poręczy. Ciężko w to uwierzyć, ale w tym miejscu ciągle nie wiemy, kto pierwszy wejdzie w ścianę. Kolejność można wyznaczyć metodą analityczną – zastanowić się, komu przypadną poszczególne wyciągi, ustalić, kto ma większe szanse w danej formacji, wreszcie przyznać, kto jest obecnie w lepszej formie i na tej podstawie rozdzielić trudności. Naszą metodę nazwałbym przypadkową. Zdaje się, że stanowimy zespół, w którym siły i obowiązki rozłożone są dokładnie po połowie. Oczywiście jest dyspozycja dnia oraz inne czynniki, które powodują, że w pewnych momentach ktoś musi wziąć większą odpowiedzialność za dany etap wspinaczki. Ale w innych sytuacjach tą odpowiedzialność bierze druga osoba i równowaga zostaje zachowana. To jest tak, jakbyśmy mieli do pokonania armię przeciwnika i siły, które możemy rzucić w jego stronę byłyby praktycznie równe. Wolimy zatem pozostawić tą kwestię przypadkowi, bo nie ma żadnych racjonalnych argumentów, które przeważyłyby na korzyść danego rozwiązania. „To kto idzie pierwszy?” – pyta się Marcin, ciągle przypięty do poręczówki. „Wiesz co, jesteś bliżej ściany, a ja już stan zmontowałem, to może idź pierwszy…” – proponuję.


Feuerhöndl spod ściany (fot. Maciek Dziedzic)

Marcin dość długo przedziera się przez delikatny trawers wiodący pionową płytą za 7a+. Żeby dotrzeć do stanu musi jeszcze rozwiązać techniczne wyjście na półkę, z ostatnim ekspresem wiszącym parę metrów pod stopami. Wstawia wysoko prawą nogę, łapie chwyt nad półką i przyciąga się, żeby przełożyć lewą rękę na wypór i stanąć na półce. W tym momencie chwyt urywa się i Marcin zaczyna tracić równowagę. Po chwili odzyskuje stabilność i odkłada na bokspory kawałek skały, który ciągle trzymał w ręce.

Drugi wyciąg, to przyjemne 6c z powietrznym przejściem przez okapik. Nad tym wyciągiem znajduje się piękne zacięcie za 6a+ ubezpieczone starymi hakami. Kiedy idę na drugiego z rękami w dobrych odciągach i z nogami na tarcie na przeciwległych ściankach, mam wrażenie, że jest to najpiękniejsza 6a+, jaką robiłem w życiu. Przyjemność ze wspinania nieznacznie psuje konieczność siłowania się z zaklinowanymi przez Marcina kostkami, których utkał dość pokaźną ilość. Na początku, jak stwierdził dla treningu, a później ze strachu.

Kolejny z moich wyciągów to 6a, które omija dwoma zakosami przewieszoną płytkę. Teraz Marcina czeka nieźle obite 7b+, które przecina trawersem lekko wybrzuszającą się płytę. Ta wspinaczka wymaga ekwilibrystycznych umiejętności, więc pozycje przyjmowane przez Marcina wprawiają mnie w szczery podziw. Wyciąg kończy się na trawiastej półeczce, na której można usiąść, zjeść snickersa i odpocząć. Przed nami ciągle 6 wyciągów, które stanowią trudniejszą część drogi.

Wydawało nam się, że na End of Silence są dwa trudne wyciągi. To znaczy dwa trudne wyciągi dla nas, bo mamy bardzo dużą skuteczność we wspinaczce OS na drogach do 8a. Po spróbowaniu szóstego odcinka o wycenie 7c+ zmieniłem swoje podejście. Kiedy myślałem później o moim zadaniu do wykonania na tej drodze, to wyciąg 8b przyprawiał mnie jedynie o nieznacznie szybsze bicie serca, niż 7c+. Odległości między przelotami są trochę większe, niż na rozsądnie obitych drogach, ale na pewno nie jest niebezpiecznie. Prawdziwa przygoda zaczyna się w najtrudniejszym miejscu na drodze, które znajduje się na samym końcu wyciągu. Ostatnią wpinkę robi się z wygodnego miejsca i wchodzi się w bardzo wymagającą sekwencję (około 10 ruchów ze wszystkimi przekładkami i zmianami rąk), która kończy się dopiero pod stanowiskiem. Każdy kolejny ruch oddala cię od ekspresa i za każdym razem każe ci rozwiązywać trudne miejsce metodą prób i błędów. Nie ma ekspresa, którego można się złapać, wziąć blok i pomacać chwyty. Nie ma żadnych śladów magnezji, więc każdy błąd kończy się lotem i koniecznością zaczynania wszystkiego od początku. Sekwencja pokonuje delikatną nyżę wymytą przez wodę, gdzie nie ma żadnych ewidentnych stopni. Trzymając się jedynego podchwytu, trzeba próbować wymacać następny chwyt. Jak się już znajdzie małą krawądkę, należy podejść nogami wyżej na tarcie, czyli w zasadzie wisieć na rękach. Podchodzę więc zmęczony po linie, bo wisiałem w tym miejscu długo i dzielnie, zanim zdecydowałem się przelecieć. Kolejny raz wchodzę w podchwyt, znalazłem krawądkę, próbuję odszukać kolejny chwyt i znowu lecę. Za każdym razem troszeczkę wyżej, za każdym razem lot jest trochę dłuższy. Po kilku lotach znajduję rozwiązanie i cieszę się, jak z wielkiego sukcesu. Ulga, radość, wszystkie uczucia towarzyszące zazwyczaj pokonaniu bardzo trudnej drogi, z powodu zrobienia miejsca 7c+ z bloku…

Marcin z uśmiechem na ustach mówi, że ładnie walczyłem, i że teraz czeka go „przyjemnościowe” 7b, a później wchodzimy w trudności i zobaczymy wreszcie, o co tu chodzi. Mar nie może dostrzec pierwszego przelotu, ale zakłada pętlę o duży dziób skalny i zaczyna się wspinać po dość ewidentnej linii dużych dziur. Po kilku ruchach przewija się za kant i znika mi z oczu. Podaję jeszcze trochę liny, po czym następuje bardzo długa chwila, w której nie dzieje się zupełnie nic. Lina ani drgnie, nie słychać żadnych odgłosów. Po kilku minutach ilość luzu zaczyna rosnąć i w końcu zauważam stopy Marcina. Dochodzi do stanowiska, wpina auto i napotyka mój pytający wzrok. Jego reakcja jest natychmiastowa i bardzo wylewna: „Widziałem kurwa spita. Stałem przecież w chuj czasu i patrzyłem na tego spita, ale nie mogłem się zdecydować na ruch… Przecież od tej pętli to z 8 metrów jest do tego spita. Kurwa, łatwo tam jest, ale ja się po prostu boję… Trzeba tak na balans wyjść z dziury, przecież jak jebnę to się kurwa połamię. Ja to pierdolę, ja mogę w tej chwili zjeżdżać. Przecież ten Huber jest popierdolony, żeby tak obijać drogę. Centralnie nie ma tam miejsca, żeby coś wrzucić. Ja się przyjechałem tu kurwa wspinać, a nie się połamać…” I tak dalej przez jakiś czas. Po chwili wyłączyłem się i przestałem słuchać, tak jak przestaje się słuchać nielubianego utworu lecącego w radiu. A Marcin mówił i mówił… W końcu zwróciłem uwagę na zmianę tonu w jego głosie. Jakby niechciany jazgot został zastąpiony przez łagodny utwór z kobiecym wokalem. Zacząłem słuchać: „A gdybym tak się tam położył? Coś by tam może weszło… No, jakbym się tak przykleił i zarzucił kosteczkę w tej dziurce? Kondor, daj no sprzęt, idę.” Podałem mu komplet kości, a on poszedł. I znowu w tym samym miejscu lina znieruchomiała na pewien czas, ale w końcu ruszyła. Po chwili Marcin wykrzyczał: „jest spicik, jest dobrze!”, a zaklinowana przez niego kosteczka zjechała do mnie po linie.

Po przygodzie Marcina na „przyjemnościowym” 7b czeka mnie pierwszy kontakt z „właściwymi trudnościami”. Większą część wyciągu za 8b można przegrzać od ekspresa do ekspresa. Jedynie odległość między przedostatnim a ostatnim spitem gwarantuje emocjonalne loty, ale na adrenalinowej walce przechodzę to miejsce od razu. Z powodu zmęczenia po podejściu i próbach na 7c+ moje patentowanie można nazwać pobieżną znajomością. Poza tym jest już późno, a trzeba jeszcze zjechać. Tego dnia nie idziemy wyżej.

Pierwotny plan był taki, że wspinamy się dwa dni pod rząd. Zmęczenie odczuwane następnego ranka upewniło nas, że potrzebujemy co najmniej jednego dnia odpoczynku. Ale żeby wejść po raz drugi w ścianę, musieliśmy przeczekać 3 dni ciągłego deszczu. Siedzieliśmy w przytulnej kapliczce, a czas wypełniała nam gra w tysiąca i doskonalenie się w staniu na głowie. W połowie trzeciego dnia przymusowego aresztu przestało padać i na wieczór wyznaczyliśmy podejście pod ścianę. Tym razem wygodną, ale stromą ścieżką (1,5 h) i z mniejszymi zapasami żywnościowymi. Wieczory pod Feuerhöndlem to najprzyjemniejsze momenty wyjazdu. Dobrze ukrwione ciało po podejściu, rozgwieżdżone niebo, piwko chłodzące się w dziurze i polski hip-hop z lat ’90.

Nie ma obaw, że zrobimy drogę już drugiego dnia. Nie próbowaliśmy jeszcze trzech ostatnich wyciągów (8b+, 7c, 7a+), a moja pobieżna znajomość z 8b nie zaowocowała dobrymi patentami. Tym razem poświęcam tyle czasu na zapatentowanie tego wyciągu, że Marcin postanawia sprawić sobie inną uprząż na następny wyjazd. Miejsce między dwoma ostatnimi przelotami zrzuca mnie teraz wielokrotnie. Ostatnim razem adrenalina sprawiła, że zrobiłem to miejsce od razu, ale nie zapamiętałem niestety, w jaki sposób. Latam długo i zazwyczaj kończę uderzając nogami o okapik nad stanowiskiem, bo dynamiczna asekuracja w takich warunkach nie należy do łatwych rzeczy. W końcu udaje mi się znaleźć rozwiązanie tego nie tak znowu trudnego miejsca.


Konrad na 10 wyciągu – 7c (fot. Maciek Dziedzic)

Teraz Marcin ma szansę po raz pierwszy zmierzyć się z cruxem drogi na dziewiątym wyciągu. Dojście do boulderu nie nastręcza mu większych trudności, musi się napiąć jedynie na jednym ruchu z mikro dziureczki. Później bardzo długo wisi na brzuszku w najtrudniejszym miejscu i próbuje niezliczoną ilość kombinacji. Ilość chwytów w tym miejscu pozwala na wiele możliwości przejścia, ale ich wielkość sprawia, że każda z nich jest bardzo trudna. Przy jednej z prób Marcin zdziera płat skóry z kciuka i krwawiący palec nie pozwala mu na dalsze patentowanie. Wstępną wizję pokonania boulderu ma jednak w głowie.

10 wyciąg, to piękne, ponad 20-metrowe 7c, ubezpieczone dwoma spitami i jedną zaklinowaną na stałe kosteczką. Pierwsza część drogi prowadzi przez linię dziur, w okolicy których nie ma żadnej innej rzeźby. Wymusza to na wspinaczu bardzo ciekawe pozycje, a ruchy są dalekie i dynamiczne. Wyciąg kończy się długim run-outem nad kosteczką w łatwym, ale mokrym kominie.

Ponieważ palec Marcina obficie krwawi, wyjście na szczyt przypada mnie. Nie jest to trudna droga, ale swoje miejsca ma i nie najlepszą asekurację. Na szczęście w dalszym ciągu wisi nad nami Maciek – fotograf, który wskazuje mi ukrytego haka.

Po dwóch dniach w ścianie, ze wstępnymi patentami jedziemy do Zillertalu. Plan jest taki, żeby odpocząć przez tydzień, powspinać się po dobrze ubezpieczonych drogach w granicie i porozmawiać z normalnymi ludźmi. Ciągle leje, mniej więcej w stosunku 2 do 1 ze słonecznymi dniami, ale są w Zillertalu miejsca, gdzie nie przeszkadza to we wspinaniu. Kiedy zaczynamy czuć nerwowe podniecenie na myśl o drodze, a prognoza pogody gwarantuje 4 dni lampy pod rząd – ruszamy z powrotem, ale tym razem we dwóch.

Kolejna randka z End of Silence zaczyna się od małego niepowodzenia. Podchodzimy wieczorem pod ścianę i zaczyna padać. Pada przez całą noc i tak aż do godziny 9 rano. Zastanawiamy się, co robić – ciężko zrezygnować ze wspinania po podejściu i nocy pod ścianą, ale także bez sensu ryzykować męczące dotarcie do mokrego miejsca na nie wiadomo którym metrze. Z ciężkim sercem zaczynamy schodzić, a niebo przejaśnia się i wychodzi słońce. Wieczorem tego samego dnia jesteśmy z powrotem pod ścianą.

O wspinaczce do półki nie ma co opowiadać, poza tym, że jest to dla nas rozgrzewkowa rekreacja i w ścianie Feuerhöndla można tego dnia usłyszeć pokaźną ilość sfałszowanych refrenów. Tli się w nas nadzieja, że może to ten dzień. Po raz pierwszy podchodzę do wyciągu 7c+ z zamiarem jego zrobienia. Niestety spadam w najtrudniejszym miejscu, a co gorsza nie mogę go powtórzyć z bloku, bo chwyty są wilgotne. Po kilku lotach dochodzę w końcu do stanowiska, ale jestem zmęczony i zrezygnowany – możliwe, że w ten sposób nigdy nie zrobię tego wyciągu. Zjeżdżam do trudnego miejsca i po kilku próbach znajduję dużo lepszy patent. Mam ochotę iść już wyżej, ale Marcin namawia mnie, żebym zjechał i zrobił ten wyciąg, bo jak twierdzi, spręż będzie większy. Odpoczywam na wygodnej półeczce, Marcin przekazuje mi patent na załatwienie dużej potrzeby fizjologicznej w ścianie (który obmyślił, gdy ja walczyłem), po czym robię szósty wyciąg bez tzw. „lajtu”.

Marcin już dużo szybciej przechodzi wyciąg 7b, który według niego Huber obijał będąc niespełna rozumu, ale gdy zaczynam iść na drugiego, kosteczka znowu zjeżdża do mnie po linie.

Nie mam co marzyć o zrobieniu 8b w tej próbie. Wymyślam całkiem nowe patenty, którymi po raz pierwszy udaje mi się zrobić wszystkie miejsca z bloku. Nawet na psychiczne miejsce, które pozbawiło mnie ostatnim razem tyle energii, znajduję dużo lepszy patent. Teraz już wiem, że lepiej za pierwszym razem poświęcić odpowiednią ilość czasu na wymyślenie najłatwiejszego sposobu przejścia, niż później niepotrzebnie marnować siły i wystawiać psychikę na ciężkie próby. Marcin oczywiście mobilizuje mnie, żebym uderzył na maksa, ale nie dogina mi się na pierwszym trudnym (i najtrudniejszym zarazem) ruchu. Obiecuję mu jednak, że jeżeli zrobi swój najtrudniejszy wyciąg, to zjedziemy i spróbuję jeszcze raz. Zmagania Marcina wyglądają podobnie – także wymyśla całkiem inny patent na najtrudniejsze miejsce. Obserwując, jak za każdym razem robi te ruchy z bloku, myślę sobie, że Huber mógłby się zawstydzić, że robione w ten sposób miejsce wycenił na 8b+. Główne ułatwienie polega na złapaniu się malutkiego podchwytu na lewą rękę kciukiem prawej. Marcin jednak nie decyduje się na zrobienie całego wyciągu, co jest słuszną decyzją, bo ja i tak nie jestem w stanie zrobić swojego. Zostaje nam jeszcze 7c, na którym dogrywam patenty i 7a+, z którym zapoznaje się Marcin, po czym wypruci stajemy na szczycie.


Marcin na wyciągu 8b+ (fot. Maciek Dziedzic)

Plan jest taki, żeby następnego dnia odpocząć, a kolejnego, korzystając z pewnej pogody wbić się w drogę. Jednak zakwasy, uczucie głodu i ogólnego rozleniwienia odczuwane pod koniec dnia odpoczynkowego każą nam dołożyć jeszcze jeden. I dopiero wieczorem drugiego dnia resta rozkładamy się pod ścianą. W nocy ze snu wyrywa nas burza, która niczym stroboskop w kulminacyjnym momencie na dyskotece rozświetla niebo błyskawicami o najróżniejszych kształtach. Po tym, jak mija strach o własne życie, odczuwamy niepokój o stan drogi.

Dzień przejścia

Wstajemy tradycyjnie o 6:30, a na niebie nie ma ani jednej chmurki. Do półki dochodzimy w bardzo dobrym czasie i po krótkim odpoczynku robię 7c+ w pierwszej próbie. Później Marcin przechodzi 7b, a ja intensywnie myślę o moim najtrudniejszym wyciągu. Wiedziałem, że w każdej kolejnej próbie, w której nie dognie mi się na ruchu z małej dziureczki, będę miał coraz mniejsze szanse. Wcześniej udało mi się zrobić ten ruch tylko raz. Teraz czuję, że ciąży na mnie duża odpowiedzialność i nie potrafię w całości pozbyć się stresu. Wizualizuję ostatni raz przejście całej drogi, robię kilka głębokich wdechów i ruszam. Wspina mi się świetnie, ręce doginają się bez wielkiego wysiłku i cały wyciąg przechodzę bezbłędnie. Wisząc w stanowisku cieszę się nie tylko z pokonania tego wyciągu, ale także całej drogi.

W tym momencie nie wyobrażam sobie, że Marcin mógłby nie wykonać swojego zadania. On także wydaje się bardzo pewny. Rusza w drogę uśmiechnięty i bardzo krótko odpoczywa przed wejściem w boulder. Robi dwa pierwsze ruchy, dłuższą chwilę próbuje wstawić nogę na małą dziurkę i spada. Przeklina donośnie, ale krótko. Mówię mu, że to pewnie dlatego, że na tych jego technicznych płytach nie dało się rozgrzać i teraz na pewno droga puści. Marcin nie odpoczywa długo i rusza po raz drugi. Gdy koncentruje się w miejscu odpoczynkowym, obserwuję jego sylwetkę na tle bezchmurnego nieba. W drugiej próbie palce nie chcą utrzymać małej dziureczki i Mar znowu spada. Tym razem okrzyki są dłuższe, ale na próbie z bloku wygląda bardzo solidnie. Mówię mu, że teraz trzecia próba, a bardzo często trudne drogi robi się w trzeciej próbie dnia. W tym momencie zrywa się bardzo mocny wiatr, a nad okolicznymi szczytami zaczynają gromadzić się czarne chmury. Robię się niespokojny, ale Marcin jest przekonany, że prognoza mówiła o wieczornej zlewie, a nie ma przecież jeszcze 14. Gdy po raz trzeci podchodzi do trudnego miejsca, wieje tak mocno, że jego woreczek i długie włosy powiewają w poziomie. Tym razem znowu coś nie zagrało i silny gniew Mara miesza się teraz z irytacją. Z miejsca jednak boulder nie sprawia mu żadnych problemów.


Marcin na kluczowym wyciągu 8b+ (fot. Maciek Dziedzic)

Czarne chmury są coraz bliżej i świadomy tego Marcin nie odpoczywa długo. W czwartej próbie nie widać nawet specjalnej walki i Mar krzyczy do mnie zrezygnowany, że się zajechał, odcięło mu kaczki i musi zrestować przynajmniej pół godziny. Ponieważ nie jestem specjalnie zmęczony, postanawiam spróbować. Dochodzę do trudnego miejsca i w trzeciej próbie udaje mi się zrobić je z bloku. Powtarzam to jeszcze dwa razy i zjeżdżam, żeby spróbować w ciągu. Dochodzę do trudnego miejsca, robię dwa pierwsze ruchy i spadam. Nie mogło być inaczej. Marcin nie wygląda na wypoczętego. Przed pierwszą próbą był uśmiechnięty i pewny siebie, ale w najtrudniejszym miejscu rozpraszały go najdrobniejsze szczegóły. Teraz zapadły mu się policzki, a pod oczami wyszły fioletowe plamy. Dawno nie widziałem go w tak żałosnym stanie. Oddał cztery mocne próby, a teraz asekurował mnie przez pół godziny, przy bardzo intensywnym wietrze. Pomyślałem, że to ostatnia próba w której możemy liczyć na sukces, ale nie miałem wielkiej nadziei i zacząłem zastanawiać się, kiedy znowu się tu znajdziemy. Myślałem o tym, że znowu będę musiał dać z siebie wszystko na tym jednym ruchu i mogę nie być już w tak dobrej dyspozycji jak dzisiaj. Przedwczesna radość z przejścia drogi została zastąpiona przez uczucie zrezygnowania i bezsilności. „Nic nie zależy ode mnie” – myślałem sobie. „Nawet jeśli zrobię co do mnie należy, to mojemu partnerowi może coś nie wyjść. A może być nawet tak, że przed ostatnim wyciągiem złapie nas burza i będziemy musieli uciekać ze ściany…”.

Chmury są coraz bliżej, a wiatr nie przestaje wiać. Marcin szykuje się do ostatniej próby, ale ja już nie dopinguję go w myślach i nie proszę uniżenie, żeby teraz mu się udało. Już wiem, że nie mam żadnego wpływu na rozwój wypadków, więc zamieniam się w spokojnego obserwatora. I widzę, że styl wspinania Marcina w tej próbie kontrastuje z poprzednim. Tak jak wyraz jego twarzy z pierwszej próby kontrastował z tym z piątej. Marcin bardzo spokojnie robi pierwsze ruchy na boulderze (choć, jak przyzna, był bardziej zmęczony), później bardzo precyzyjnie wstawia nogi i przyklejony do ściany robi najtrudniejszy ruch. Tym razem oglądam świetnego wspinacza, a nie zbyt pewnego siebie młodzieńca. Nie mogę wyjść z podziwu i zaczynam niespokojnie się trząść. Marcin też wydaje jakieś dziwne odgłosy, gdy stoi w klamach. Krzyczę do niego z uśmiechem na ustach, że teraz spokojnie do końca i żeby się skupił na maksa. Kontrolując każde najmniejsze ustawienie ciała Marcin dochodzi do łańcucha, po czym długo i donośnie krzyczy. Znowu jesteśmy w grze!


Marcin i 8b+ (fot. Maciek Dziedzic)

Teraz jestem już trochę zmęczony, ale staram się wspinać jak najszybciej, bo ciągle zagraża nam pogoda. Po emocjonującej walce kończę po raz pierwszy wyciąg 7c. Później Mar bardzo szybko dociera na szczyt i zakłada stanowisko z barierki od stacji meteorologicznej. Gdy dochodzę do niego, mówi: „chyba bym się tak bardzo nie cieszył, gdyby puściło w pierwszej próbie…”

PS Szczególne podziękowania dla Tomka Ręgwelskiego, który pożyczył nam przewodnik w języku niemieckim po okolicy Feuerhöndla. Wprawdzie w odnalezieniu ścieżki nam to nie pomogło, a niemieckiego nie znamy ni w ząb, ale Mendoziak dołączył motywujące plakaty z półnagimi wspinającymi się dziewczętami, które ochoczo zawiesiliśmy w namiocie.

***


Topo drogi (fot. up-climbing.com)

End of silence 8b+, 350 metrów
Autor: Thomas Huber, 1994
Wyciągi: 7a+, 6a, 6c+, 6c, 7b+, 7c+, 7b+, 8b, 8b+, 7c, 7a+
Położenie: Hinteres Feuerhorndl, Alpy Berchtesgadeńskie, Niemcy

***

Konrad Ociepka




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Świetna relacja, brawo chłopaki [17]
    Przez moment poczułem się jakbym to ja sam był w…

    27-09-2010
    rocko